ŁODZIE WYPŁYWAJĄ O ŚWICIE
1955Ryszard Ber
Poetycki, fabularyzowany dokument o życiu i niebezpiecznej pracy rybaków w wiosce rybackiej nad Bałtykiem.
Gdy w polskim kinie dokumentalnym wciąż panował socrealizm zadekretowany sześć lat wcześniej podczas Zjazdu Filmowców w Wiśle, a młodzi twórcy dopiero zaczynali odejmować tematy przez tę konwencję wypierane, adepci sztuki filmowej zrealizowali film, który żadną miarą nie mieścił się w utrwalonych schematach. Ryszard Ber i Witold Sobociński, twórcy dokumentu Łodzie wypływają o świcie, zainspirowani włoskim neorealizmem (niektóre kadry stanowią niemal cytaty z filmów włoskich mistrzów, przede wszystkim z paradokumentalnego dzieła Viscontiego Ziemia drży, 1948), odwołując się do brytyjskiej tradycji sztuki dokumentu rozumianej jako "twórcza interpretacja rzeczywistości" (w filmie pojawiają się bezpośrednie nawiązania do jedynego utworu Johna Griersona Poławiacze śledzi, 1929) zrealizowali etiudę liryczną, złożoną z wysmakowanych estetycznie obrazów.
Na bohaterów swego filmu młody reżyser wybrał rybaków, a zatem przedstawicieli klasy robotniczej. Na tym kończy się jednak związek tego filmu z tendencjami dominującymi wówczas w polskim dokumencie. Kamera koncentruje się na pięknie natury - nadmorskiego wybrzeża, rozchodzących się fal na wodzie. Pozbawiona wymiaru propagandowego narracja zza kadru oraz charakter zdjęć nadają etiudzie formę poetycką. Stylistykę filmu zdradzają już pierwsze statyczne kadry umieszczone pod napisami, ukazujące brzeg morza o wschodzie słońca, niebo, zacumowane łodzie. Dzięki silnie kontrastowemu światłu obrazy sprawiają wrażenie nieco odrealnionych, przywodzą na myśl płótna marynistów. W ich tle rozbrzmiewa pieśń i słowa narratora: "Posłuchaj pieśni wiatru i czarnej głębiny. W głębinie znajdziesz chleb, ale żeby go wydobyć musisz mieć silne ręce, musisz znać i zrozumieć morze."
Dla bohaterów morze to miłość i wieczna tęsknota. Dramaturgia etiudy zbudowana jest na tych dwóch uczuciach. Gdy rybacy wypływają, we wsi zostają kobiety, które czekają nigdy niepewne powrotu swych bliskich ("Dzień w dzień, rok w rok czy wypływają dwie łodzie, czy sto, zawsze na brzegu pozostają ci, których udziałem jest oczekiwanie."). Do grona ludzi morza zostaje przyjęty młody mężczyzna. Zakochana w nim dziewczyna z lękiem wpatruje się w wodę. Świszczący wiatr, gęstniejące chmury, wzmagające się fale potęgują niepokój. Kamera umieszczona na łodzi pozwala widzowi odczuć potęgę kipieli. Muzyka, krótkie ujęcia, przewaga bliskich planów twarzy sprawia, że napięcie narasta. Tym razem jednak ukochany ocaleje, a dziewczyna znów będzie szczęśliwa ("Tylko ludzie odważni i silni mogą pokonać morze. Takie jest prawo morza. Prawo tak stare jak szum fal, jak odjazdy i powroty...").
Poruszane wiatrem, suszące się sieci, sylwetki ludzi na wydmach wyraźnie odcinające się na tle nieba, drgające źdźbła traw, rozbijające się o brzeg fale budują szczególny rytm filmu oparty na powtórzeniach, które stanowią również istotną figurę poetycką narracji słownej.
Łodzie... to jedna z nielicznych etiud połowy lat 50., w których opowiada się przede wszystkim za pomocą obrazu. Słowo i muzyka stanowią jedynie uzupełnienie bogatych i samodzielnych znaczeniowo kadrów.